Dobrze, że to nie dzieje się naprawdę. Że to, co spisuję, to opowieść rozgrywająca się w wymyślonej przeze mnie równoległej rzeczywistości, nie w realnym świecie – gdyby to działo się naprawdę, pomyślałabym, że świat zwariował. Bo w tej równoległej rzeczywistości rozgrywa się wiele wydarzeń, których uczestnicy dalecy są od posługiwania się rozumem. Widzę w niej na przykład pisłanki i pisłów, którzy wciąż – na swoją zgubę – działają w zgodzie z przekazami dnia. Płynącymi od wiadomo kogo. Co prawda, nie od tego, którego imienia nie wolno wymawiać (kłania się Harry Potter), ale ten ktoś jest również odklejony od rzeczywistości.
Teraz takim przekazem dnia jest określanie pułkownikiem ministra kultury. Skąd się to wzięło, nie mam pojęcia i chyba nawet nie chcę dochodzić, jaki pispaskowy, jaki pisprzekaźnik, stworzył tę konstrukcję. Ale podpowiem – gdyby był inteligentny i miał choć odrobinę rozeznania w rzeczywistości, nazwałby ministra innym słowem na literę p. Prawnukiem, a jeszcze lepiej Prawnukiem Noblisty. To trzymałoby się kupy.
Prawnuk Noblisty to jednak zbyt trudna, jak widać, kwestia dla paskowego. Albo może nazbyt nobilitująca. Choć pułkownik, czego pispaskowy nie wie, nie doczytał, nie zrozumiał lub zapomniał, bo w szkole działał według zasady „zakuć, zdać, zapomnieć”, ma w Ojczyźnie bardzo dobre konotacje. Był choćby – cóż za chichot losu, że u pradziadka ministra kultury – Mały Rycerz, czyli pułkownik Wołodyjowski. Mądry, dzielny, honorowy…
A jednak w pisprzekazie jest dziś pułkownik … Dalej wszystko stoi jeszcze bardziej na głowie, bo z kontekstu wypowiedzi pisłanek i pisłów wynika, że słowo pułkownik ma Prawnuka obrażać. To dziwne w świetle ich deklaracji o szacunku dla wojska. W tym i dla pułkowników, zapewne.
Ale, jak coraz powszechniej jest wiadome, w przekazach PiS – i tych dnia, i wszelkich innych – niewiele kupy się trzyma.
Ich aktualne wzmożenie spowodowane jest tym, że pis-Wiadomości zostały zastąpione przez 19.30, telewizyjni funkcjonariusze ustąpili (niechętnie) miejsca dziennikarzom. Inni funkcjonariusze zaczęli natomiast twierdzić, że choć jechali przekazami dnia płynącymi od wiadomo kogo, to jednak się nie cieszyli. Wystarczało, że kasa się zgadzała, bo mają dzieci, kredyty… Biedacy.
Działacze Pieniędzy i Stołków rzucili się w związku z tym do okupacji kilku redakcji – mediów niegdyś państwowych, które znów mają być państwowe. Bardzo boli działaczy PiS ta zmiana, więc postanowili trochę te redakcje pookupować, może w nadziei, że pod drzwiami zbierze się tłum ich wyznawców. I że zrobi się zadyma, że ktoś kogoś wyzwie albo popchnie, a wtedy pojawił się policja, więc będą widowiskowe kadry. Zebrał się jednak tylko wątły tłumek, a i on okazał się niestały w uczuciach. Wybrał wigilijną kolację w domowym zaciszu, nie na chodniku. Większość funkcjonariuszy PiS dokonała zresztą podobnego wyboru. Chwilę postali w budynkach na nowo publicznych mediów, tyle, żeby coś powiedzieć do postawionych im mikrofonów i dać się uwiecznić kamerzystom. Potem poszli jeszcze na moment posiedzieć wspólnie na krzesełkach redakcyjnych holów, ktoś z nich wdarł się do reżyserki, ktoś do jednego czy drugiego pomieszczenia biurowego, ale długo to nie trwało. Okupacja czy też rokosz bądź rebelia zaczęły rozłazić się więc w szwach. W jednym z punktów okupanci poddali się wynikowi październikowych wyborów dobrowolnie dwie lub trzy doby przed sylwestrem. Żeby spokojnie pojechać do domu, zrobić fryzurę i zakupy przed imprezą. I wyspać się wygodnie, a nie w pozycji siedzącej i to w towarzystwie innych rokoszan. Założę się o wszystko, że co najmniej jeden lub dwóch z nich okropnie chrapie.
W innych miejscach okupacje trwały rzekomo dalej, w systemie rotacyjnym, tyle, że wieści na ich temat jakoś przestały trafiać do mediów. Pewnie na posterunku trwały (trwają?) pojedyncze osoby, nie z pierwszego, nie z drugiego, ale z szesnastego bądź dwudziestego siódmego szeregu PiS. Takie, którym ani świąt, ani sylwestra nie żal, by zasłużyć na możliwość znalezienia się na listach wyborczych w nadchodzących wyborach samorządowych.
Niestety, póki nikt ich nie zamierza spacyfikować, ich poświęcenie jest nic nie warte. Pierwszy Sekretarz, któremu odebrano ulubioną zabawkę, czyli telewizję niegdyś publiczną, zwyczajnie się o nim nie dowie. Bo telewizji Rebelia, gdzie gotowi są okupację nieustanie pokazywać, sekretarz zapewne nie ogląda. Może nawet nie wie o jej istnieniu, skoro dowodził, że potrzebna jest w Ojczyźnie jakaś telewizja antyrządowa. No chyba że telewizji Rebelia nie uznaje za antyrządową… Chce w każdym razie, by antyrządową była teraz telewizja na nowo publiczna, choć gdy czuł się władcą Ojczyzny, była ona rządowa. I z jakiegoś powodu uważa, że wszyscy mamy na to jego pomieszanie pojęć się zgadzać i za ten jego kaprys płacić.