Byliśmy na marszu. Wstaliśmy o 4.00 rano, wróciliśmy do domu po północy. Czy było warto? Było, choć to nieodpowiednie słowo. Na marszu należało być, by mieć własne zdanie.
Po pierwsze na temat tego, kto ma dość tego, co dzieje się w kraju. Najprostsza odpowiedź? Wszyscy. Kobiety i mężczyźni, bardzo młodzi i bardzo wiekowi. Najstarsza uczestniczka miała 102 lata, znalazłam informację w mediach. Przyjechała na marsz na wózku. Nie dałaby inaczej rady go przejść, nawet jeśli wciąż porusza się sprawnie. Chyba wyłącznie poza warszawiakami, większość z nas była na miejscu przed czasem, nauczona poprzednimi doświadczeniami. Najpierw były więc dwie godziny stania na placu Praw Kobiet, który na razie nazywany jest placem Dmowskiego. Wielce zasłużonego politycznie człowieka – głównego ideologa polskiego nacjonalizmu. Czyli zasłużonego na pewno dla nacjonalistów, choć nie tylko dodam, by być uczciwa.
Staliśmy więc dwie godziny na placu Dmowskiego / Praw Kobiet. I nic. Żadnych zadym, awantur. Zupełnie jak 4 czerwca. Potem zaczęły się przemówienia. A gdy już przebrzmiały – one i aplauzy, które wywołały – ruszyliśmy. Jak lokomotywa u Brzechwy. Powoli, krok za krokiem, bo z bocznych ulic wciąż dopływały kolejne osoby.
Po drugie należało być na marszu, żeby poznać hasła, którymi posługiwali się maszerujący. Nawet jeśli obejrzeliście dziesiątki relacji w mediach społecznościowych, wcale ich nie poznaliście; poznaliście tylko wycinek w nich. Jak każdy, kto szedł w marszu. Bo przed nim, za nim, obok ludzie nieśli setki haseł… Ani oczy, ani mózgi nie były w stanie za nimi nadążyć. Dlatego, w każdej relacji z marszu, którą obejrzałam, widziałam zupełnie inne hasła, inne obrazki im towarzyszące. A każde z nich warte obejrzenia i przeczytania. Dziesiątki razy podczas marszu myślałam o geniuszu ludzkiego umysłu, o jego kreatywności… Dla mnie – mistrzostwo świata. Będąc na marszu widziało się jednak więcej, przede wszystkim jednak – więcej się czuło.
Po trzecie należało być na marszu, bo były na nim kobiety i słowa o kobietach. Czyli woda na młyny ponad połowy naszego społeczeństwa. Choć jakaś część tej połowy praw kobiet nie potrzebuje. Tak sądzą, w każdym razie. Nie myślą o tym, co może zdarzyć się jutro ani o tym, że mają córki i wnuczki, albo, że będą je miały. A ten, kogo bawi (kto dla swoich własnych celów potrzebuje) ograniczanie praw innych osób, dzielenie ich na lepszych i gorszych, na pierwszy i drugi sort, ten się nie zatrzyma. Bo tego wymagać będzie sytuacja, jeśli władzę będzie chciał utrzymać. Za jednym krokiem przyjdzie więc drugi, za drugim trzeci. Wystarczy poszperać w historii.
No więc warto było być na marszu, należało na nim być. Gdybym na nim nie była, pewnie bym bardzo źle się z tym czuła. Żałowałabym, że sama, osobiście nie sprawdziłam, jak było. Bo prezes rzucił przecież tego samego dnia – zamknięty w Spodku – że w Warszawie mogło być nas maksymalnie 60 tysięcy. Każdy, kto tam był wiedział, że było nas dużo, dużo więcej niż 4 czerwca. A w czerwcu było nas nawet 500 tysięcy. Więc 500.000 + x, daje – według prezesa 60.000, choć X nie był liczbą ujemną. Ale prezes nie odróżnia brutto od netto, więc i takie równanie potrafił stworzyć z liczb dodatnich:
500.000 + x = 60.000.
Cóż, widać szkoła nie tylko dzisiaj wypuszcza niedouczonych uczniów…